wtorek, 26 maja 2015

AAAAAAAAAA

(Athenodora – 1539r. p.n.e.)
Była czwarta nad ranem, słońce powoli szykowało się do w zejścia. Zerwałam się z łoża, szybko wykonałam poranną toaletę i cicho, jak mysz, zbiegłam do stajni pod zamkiem. Gdy byłam już przy wejściu zagwizdałam przeciągle, a echo jeszcze minutę odbijała się po ścianach ogromnego budynku. Usłyszałam uderzenia kopyt o kamienną posadzkę, słuch mnie nie zawiódł, już kilka sekund później ujrzałam na horyzoncie (to naprawdę DUŻA stajnia) mojego kochanego wierzchowca, Artaks’a* był on jedynym ”mężczyzną” któremu ufałam bezgranicznie. Wyhamował z galopu zaledwie metr przede mną kiwając przy tym głową i rżąc radośnie, nie tracąc czasu wskoczyłam mu na grzbiet, mocno owinęłam nogi w około jego masywnego brzucha co, w brew pozorom nie było łatwe, – Artaks był Shire’m czystej krwi** - wplotłam palce w jego kruczo-czarną grzywę i docisnęłam mu łydkę porozumiewawczo, z miejsca zagalopował. Gnaliśmy razem w stronę pobliskiej puszczy.
Zapach drzew,
Wiatr we włosach,
Śpiew ptaków,
Artaks, ja i dziki pęd...
Przestałam myśleć i oddałam się przyjemności porannej przejażdżki...


Trzy godziny później:


Weszłam na zamek i zaczęłam zmierzać ku jadalni... Ale chwila... Przecież ja zapomniałam się przedstawić... WRÓĆ!!!!!
Była czwarta nad ranem, słońce powoli szykowało się do w zejścia. Zerwałam się z łoża, szybko wykonałam poranną toaletę i cicho, jak mysz, zbiegłam do stajni pod zamkiem. Owszem, zamkiem, bo widzicie, ja mam to cholerne*** szczęście być córką ateńskiego konsula... Nazywam się Athenodora, cudowne imię, wiem, lecz wierzcie mi lub nie, mogło być gorzej. Jestem jedynaczką i starą panną – za tydzień kończę dwadzieścia jeden lat, a jeszcze nie mam męża. – Jak się z tym czuje, spytacie? Doskonale. Mój ojciec, tak samo jak cała reszta płci głupszej... em-hem, to znaczy męskiej twierdzi, że kobieta to tylko taka gówno warta zabaweczka, która nie powinna mieć prawa do niczego z wyjątkiem wiecznego przytakiwania swojemu ”ukochanemu”. Ja osobiście spławiłam kilkunastu amantów, – uśmiechnęłam się do tych wspomnień – po pięciu latach przestali próbować, a może to ja zrobiłam się stara... nieee, po prostu ich zniechęciłam. No więc tak sobie żyje co jakiś czas wysyłając do ratusza listy z protestem w kontekście ”Kobieta to też godny obywatel”, ”Kobieta też ma prawo głosu”, oczywiście nie podpisuje się pod nimi imieniem, niektórzy już szepczą, (oczywiście płeć przeciwna) że jestem dziwna. Gdyby wiedzieli iż umiem tyle samo co oni - tj. czytać, pisać, liczyć, walczyć wręcz, strzelać z łuku i... przez swą skromność nie będę wymieniać dalej - ucierpiało by ich biedne ego, a mężczyźni zawsze robią wszystko by się wywyższyć. Zapewne spaliliby mnie na stosie, z własnej bezsilności - oczywiście.
No, dotarłam wreszcie na miejsce: gdy byłam już przy wejściu zagwizdałam przeciągle, a echo jeszcze minutę odbijała się po ścianach ogromnego budynku. Usłyszałam uderzenia kopyt o kamienną posadzkę, słuch mnie nie zawiódł, już kilka sekund później ujrzałam na horyzoncie... ale, w sumie to już czytaliście.
Tak więc, weszłam na zamek i zaczęłam zmierzać ku jadalni, nie jadłam nic od czasu wczorajszego obiadu, nic dziwnego że byłam trochę głodna. Służąca imieniem Destaphantate (mówiłam, że moje imię naprawdę nie jest aż tak złe) otworzyła podwójne drewniane drzwi i pokłoniła mi się nisko – w odpowiedzi skinęłam głową. Przekroczyłam próg wrót i moim oczom ukazał się ohydny obrazek : po drugiej stronie długiego, dębowego stołu mój trzydziesto dwu letni ojciec migdalił się z moją, teraz akurat pół nagą, dziewiętnastoletnią macochą, (tak. Mam dwa lata młodszą macochę – Ble!!) której szczerze nienawidziłam. W tej chwili nie marzyłam o niczym innym poza umyciem oczu i wyrzuceniem widoku jej cycków z głowy. Pomimo, że cierpliwie czekałam dobrą minutę, - która zdawała się być wiecznością – nie raczyli przestać, zdawali się w ogóle nie zauważyć, iż weszłam do pomieszczenia. Chyba czas ich uświadomić – pomyślałam, a złośliwy uśmieszek sam wkradł mi się na usta.
  • Em-hem! – odkrząknęłam – Czy ja wam czasem w czymś nie przeszkadzam?! – spytałam retorycznie. Ojciec natychmiast zrzucił tę wywłokę z kolan jakby go parzyła, ta zaś wstając z podłogi z koszulą przytuloną do piersi posłała mi mordercze spojrzenie – odwzajemniłam je.
  • Chciałaś coś córeczko? – powiedział mój rodziciel.
  • Miałam ochotę coś zjeść, ale jakoś straciłam apetyt. – powiedziałam wymownie z dozą oburzenia i obrzydzenia.
  • Yyy. To nie to na... na co wyglądało, naprawdę. My ten... no... po prostu ustalaliśmy listę tych... gości... cieszyliśmy się i... tak jakoś... uczcić to... tak wyszło...
  • W istocie. – przerwałam mu, nie chcąc dłużej słuchać jego żałosnych wyjaśnień – A teraz wybacz, udam się do siebie.
Wyszłam na korytarz i skierowałam swe kroki w stronę mojej komnaty. Ach, bal urodzinowy... już prawie wyparłam go z pamięci, ale nie, musiał mi o nim oczywiście przypomnieć. Szykowne stroje wpijające się wszędzie + sztywna atmosfera i sztuczne, wymuszone uśmiechy = t o t a l n a m a s a k r a. Oczywiście, należy to jeszcze pomnożyć stokrotnie przez fakt, że to ja będę obiektem zainteresowania, czyli wynikiem będzie...
A, szkoda gadać ! ! !

(Athenodora – 1539r. p.n.e.)
  • Nie, nie, nie. O! Tego na pewno nie włożysz! – gderała Hiskanodara (jedna ze służących) – Och, panienko! Nie masz się w co ubrać! – lamentowała, stojąc przed moją wielką szafą, której nóżki uginały się od ciężaru sukien. Przesadzała, stanowczo
prze-sa-dza-ła. A jaka była przyczyna tej tortury? No oczywiście, nic innego jak bal urodzinowy!
- Ach, bez przesady, droga moja! Cuż to za przygotowanie, bez zaznania stresu – nierealne! Lecz co to, co ja widzę naszyjnik nowy na twej szyi spoczywa. Od kogo ten podarek, hojny zaiste?! – cytowałam znienawidzonego prze nią poetę, mając nadzieję, że pójdzie sobie zagniewana i da mi wreszcie święty spokój. Opłaciło się, wyszła mamrocząc coś pod swoim koślawym i mocno zadartym nosem. No wreszcie, czas to był najwyższy! – pomyślałam, po czym rzuciłam się na łóżko, byłam wykończona tymi przymiarkami, tym bardziej, iż już doskonale wiedziałam co na siebie włożę – krwistoczerwoną suknię, w której moja matka balowała za młodu. Było to jedyne co mi po niej zostało, choć nie pamiętam czy ją kochałam (zmarła gdy miałam sześć lat), to doskonale pamiętam, że darzyłam ją szacunkiem i podziwem. – Ojciec mógłby przy niej być równie dobrze przypadkowo miniętą na rynku osobą. – Pamiętam z jakim dostojeństwem chodziła po zamku, była moją idolką, niedoścignionym wzorem. Och, stare, dobre czasy!
Dość wspomnień! Czas się wyszykować, a to może chwileczkę potrwać...

Pięć godzin później, sala balowa:

(osoba trzecia)
Ludzie ze znanych rodów rozmawiali w wielkiej, udekorowanej sali. Gwar mieszał się z dźwiękami dostojnej muzyki granej przez orkiestrę. Nagle wszyscy zamarli, nie było szlachcica, który nie patrzyłby rozmarzony w stronę wielkich, marmurowych schodów z pozłacaną poręczą. Jednak to nie piękne wykończenia przykuły uwagę gości, przykuła ją, przepiękna młoda kobieta, odziana w ciemnoczerwoną suknie, której tren ciągnął się po ziemi za swoją właścicielką tylko jeszcze bardziej podkreślając jej dostojeństwo. Włosy blondynki, na co dzień rozpuszczone i lekko powiewające na ciepłym, południowym wietrze, były teraz misternie upięte we francuski kok – idealnie – tak właśnie, wyglądała idealnie. Dziesiątki par oczu patrzących na damę z uwielbieniem (mężczyźni) i zazdrością (kobiety), sprowadzały Athenodore po schodach wymuszając uśmiech i perfekcję, której tak nienawidziła. Źle się czuła wśród tych snobów, źle się czuła na tym przyjęciu, lecz wiedziała, iż musi na nim być, jakby nie było, ci wszyscy ludzie przebyli długą drogę by pogratulować jej ukończenia osiemnastu lat. Kilku mężczyzn stało w zwartej grupie pod jednym z filarów podtrzymujących dach z zimnym pożądaniem malującym się w ich oczach, byli to adoratorzy, których zaloty odrzuciła, ale... nie wszyscy, brakowało jednego – Sofokretana, a może inaczej mu było na imię? Nieistotne – skarciła się w myślach. Przeszła do gości by wysłuchać nieszczerych życzeń ”swoich” gości. Zaczęła od grubego lorda i jego mizernej żony i to właśnie wtedy dostrzegła najbardziej natrętnego ze swoich amantów, już cztery razy próbował ją uwieść, zmierzał właśnie w jej stronę zaśmiewając się wraz z jej ojcem. Ten zaś gdy dostrzegł blondynkę powiedział:
  • Och, córko wyglądasz przepięknie! – te słowa wyostrzyły jej czujność, doświadczenie nauczyło ją, iż mężczyzna nie prawi komplementów, no, chyba, że czegoś chce. – Rozmawiałem właśnie z tym młodym człowiekiem, – tu wskazał Sofokratena, grrr! Jak ja go nienawidzę! – pomyślała ofiara spisku* - jemu naprawdę na tobie zależy, więc za tydzień weźmiecie ślub! – Tego już było dla Atheny za wiele, wybiegła z pałacu wskoczyła na grzbiet swego wiernego wierzchowca i razem pognali do lasu, dopiero tam młoda kobieta pozwoliła sobie na słabość;
Wtuliła się w ciepłą i miękką szyje Artaksa...


* Nie mogłam się powstrzymać. XD





*Przyznaje bez bicia, że to imię zerżnęłam z „Never-ending story”
** Zdjęcie Artaksa:
*** Sorry za brzydkie słówka, ale Athena... cuż to Athena (:-P) – jest wulgarna. ;]